Bochnia z oddali

„Ok, to odbieram cię o 13:30, Mieczu będzie czekał i jedziemy po Romana”. Tak żeśmy się z Kapitanem Maćkiem umówili. Ruszamy o 14:30 – trzeba jeszcze podskoczyć po zapomniane dokumenty, ładowarkę, kupić to i owo.
*******
Wyjazd w nieznane – żadne z nas nie wie, co nas czeka.
Nawigacja pokazuje nam, że powinniśmy być na miejscu ok 20.
Podróż mija szybko, dosłownie (!) i w przenośni – jeden postój i parę minut po 20 jesteśmy w Bochni („łeee, jakbym wiedział że tak szybko dojedziemy, to bym się nie spieszył” ;) )
Klamka zapadła, nie ma zmiłuj się…
Telefony, smsy do rodziny i znajomych – dotarliśmy szczęśliwie, do niedzieli poza zasięgiem.
Obładowani bagażami kierujemy się do windy.
Po chwili pojawia się Golon – w końcu mamy okazję poznać się osobiście – jak do tej pory mieliśmy kontakt tylko na forach biegowych. Zjeżdżamy – mam wrażenie, że przekraczam jakąś niewidzialną granicę, za którą jest…no właśnie…co? Dowiem się w sobotę.
*******
Trudno zasnąć. Gwar na sali, głośne rozmowy, kolejni biegacze przyjeżdżają. W którymś momencie jednak się udaje – paradoksalnie budzi mnie…cisza. Prycza niewygodna, ale nie po wygody tu przyjechałam.
Budzę się ok 4:30 i od tego momentu śpię interwałami :)
W końcu czas wstać.
Wspólne śniadanie, omawiamy taktykę. Okazuje się, że moja wizja sztafety, z którą jechałam jest wizją co to tylko w mojej głowie siedziała, bo rzeczywistość wygląda zgoła inaczej. Trzeba będzie szybko biegać…jednak… A ja w ogóle nie trenuję szybkiego biegania. No cóż, jest zadanie, trzeba je wykonać.
Umawiamy się, że pierwszy etap to 4 okrążenia na osobę. Zaczyna Maciek z Owocem, po ok 1h20min zmieniam ich ja z Mieczem. Mieczu będzie biegał jako pierwszy z naszej dwójki.
W strefie zmian zawodnicy – jedni odpoczywają, inni dopiero będą biec.
Według tego, co opowiadał Błażej, pierwsze 500m jest dość nieprzyjemne – zimno i niefajnie. Na dodatek – pod górkę ciut. Przy jednym kółku nie ma to znaczenia, ale po kilkunastu zmianach może być problem.
Nicto, jeszcze chwila i moja kolej. Mieczu dobiega, zmiana warty. Jak tu biec, żeby się nie wlec, ale tak rozłożyć siły, żeby wystarczyło ich na kilkanaście pętli? Na stadionie jeśli chcę, mogę usiąść, zejść, położyć się na trawie. Albo wrócić do domu.
Tu się nie da. Jesteśmy tu RAZEM, każdy z nas jest częścią drużyny. Nie można uprawiać samowolki, jeśli nie dam rady, chłopaki będą musieli naginać za mnie.

Sprawdza się to o czym mówił Błażej – najpierw zimno, po nawrotce gorąco dość. Dobrze, że lecę na krótko.
Znów nawrotka i już z górki. Nogi same niosą, ale pilnuję się, żeby nie lecieć na maksa. Biegnę, podnoszę rękę sygnalizując zmianę. Mietek zaczyna drugie okrążenie.
Rozmawiam z Maćkiem, ustalamy, że będziemy biegać po 4 pętle i pierwszo-zmianowi idą odpocząć. A my z Mieczem biegamy dalej…
*******
Kolejna runda.
W przerwie prysznic i coś na ząb. Coś, czyli banan i dwa kawałki ciasta mocy :) Do tego kawa. W końcu mam trochę czasu – tak mi się wydaje…
Okazuje się, że jednak niezbyt wiele – minuty mijają nieubłaganie i nim się obejrzałam znów trzeba wdrapać się po schodach. Mogliśmy rozlokować się w kapliczce, jak to zrobiła większość ekip, ale – znów słuchając doświadczonego Błażeja – woleliśmy odpoczywać na sali, tam było cicho i spokojnie. Cena – pokonywanie poniższych schodów :) Zaczynam pierwsze okrążenie. O-o! Kolka po kilkuset metrach. Ćmi przez kolejne kilkaset. I okazuje się, że tak będzie jeszcze 2 razy – po każdym odpoczynku, czyli po każdym posiłku. Dlatego ograniczam je do minimum – zjeść coś, ale się nie najeść. I w przerwach między pętlami nie pić wody.
A efekt taki, że runda 3 – pętle 9-12 słabe dość. Tzn. ja dość słaba, ale wyboru wielkiego nie mam, bo inaczej będę biegać słabo, w sensie wolno. No niestety, taka cena.
*******
Biegnę dalej….milion myśli w mojej głowie.
Przede wszystkim o tym, że to niesamowite szczęście móc biec. Móc widzieć, słyszeć, ruszać się – dostrzegać to wszystko, co na co dzień niedostrzegalne, niezauważalne….Śmieszne? Cóż, ci którzy takie możliwości stracili w jednej sekundzie raczej się nie śmieją…

Myślę o tym, jak się tu znalazłam.
To, że Kosynier był w Bochni nie raz, wiadomo. W ubiegłym roku zdobył 3-cie miejsce, co gwarantowało tegoroczny start. Ale w tym roku, z pewnych powodów, skład nie mógł być tak szybki jak wcześniejsze. Tzn. chłopaki biegają szybko, ja nie – i nie ma w tym żadnej kokieterii, żadnej wazeliny. Stwierdzam fakt, ot-co.
Niemniej jednak zostałam wytypowana.
Wątpliwości miałam wiele. Na tyle, że gotowa byłam odstąpić miejsce innemu klubowiczowi (to było jeszcze wtedy, gdy nie wiedziałam jak świetna to impreza ;-) ) Ale jednak…czas naglił, drużyna musiała być zgłoszona, trzeba było podjąć decyzję… Po zastanowieniu się – zgoda. Jadę. Nie po to poprzednicy wywalczyli taki wynik, żeby miał iść na marne i żeby klub i pozostali z tegorocznej ekipy mieli stracić możliwość udziału.

Biegnę i myślę o tym, jak mało brakowało, a nie byłoby mnie w tym miejscu. Myślę, jak bardzo się cieszę i dziękuję Robertowi że zaproponował mnie do składu. Jak bardzo musiały targać nim i innymi emocje, kiedy termin naglił, a ja wciąż nie mogłam się zdecydować. Dociera do mnie, jak bardzo pracowały  drużyny klubowe w poprzednich latach na to, że dzisiaj ja tu biegnę, że biegniemy MY.
I jest mi głupio, po prostu głupio i wstyd. Dlatego, mimo zmęczenia staram się biec najlepiej jak mogę – chociaż tym mogę im podziękować.
A zmęczenie robi się coraz większe. 11 pętla, nogi coraz cięższe. Mam wrażenie, że ledwo nimi przebieram.Pojawia się odczucie bardzo podobne do…maratońskiej ściany… Jak ja dam radę zrobić jeszcze jedno okrążenie w tej serii? Jak pozostałe 4??
W myślach rozmawiam z Górą, proszę o siły, ofiarując trud i wysiłek za XYZ. Robi się coraz ciężej – nie dziwi mnie to ani trochę, bo każda intencja zawsze oznacza dla mnie duży wysiłek.
Koniec 4-tej pętli coraz bliżej, z ulgą sygnalizuję zmianę. Jak zawsze, po zakończeniu serii zmienia mnie Roman.
Wcześniej rozmawiam z Maćkiem, prosi żebyśmy zrobili 3 pętle, bo chciałby z Owocem zrobić maraton. Owoc się waha, choć na pewno dałby radę. Nicto, decyzja podjęta, idziemy z Mieczem odpocząć. Znów kęs ciasta mocy, herbata w większej ilości i kładę się, żeby maksymalnie zebrać siły.
*******
Pierwsza pętla tradycyjnie wita mnie kolką. Spodziewałam się totalnego zmęczenia, nóg jak kołki, a okazuje się, że biegnie mi się o wiele lepiej.  Po chwili przestaje mnie to dziwić – prośby wysłuchane :) Pomaga też bezcenna świadomość, że jeszcze tylko dwa okrążenia.
Zmienia się to po 2 pętli. Pojawia żal, że to już koniec. No ale skoro „zrzekłam się” jednego kółka, to trudno.
Zaczynam więc trzecią pętlę. Nie wzięłam ze sobą garminiaka, więc nie wiem jakim tempem biegnę – mając zegarek mogłabym to sobie obliczyć, wiadomo że na gps 200m pod ziemią nie ma co liczyć :) Fakt, jest zegar, ale zapominam spojrzeć na czas, albo zapominam jaki był. Z kilku pierwszych pętli kojarzy mi się 12-13min, tyle potrzebuję na 2.42km. Nie wiem, jaka jest trzecia runda, pewnie wolniejsza.
Biegnę dość szybko – tak przynajmniej mi się wydaje. Skoro to ostatnia, trzeba ją pobiec dobrze. Uff, najgorszy odcinek pokonany. Mijam punkt zmiany, biegnę dalej. Zbliża się kapliczka, słyszę jak Bożena z Kachitą dopingują. Chwilę później znów ten lekki podbieg, skróć krok dziewczyno! To ten moment, kiedy muzyka głuchnie, a ze ścian rozlega się głos górnika. Normalnie brzmi to zabawnie, ale nie w tym momencie. Teraz denerwuje mnie wszystko, a najbardziej to, że to już koniec. Nie mam sił uśmiechać się do zdjęć, do mijających mnie biegaczy. Odliczam odległości od „strategicznych” punktów – ok, tu krzyżyk, tam litera K, za chwilę znów będzie krzyżyk to znak, że za moment nawrotka. W końcu jest! Teraz to już z górki.
Biegnę, ile mam sił w nogach, obolałych już przecież. W głowie pojawia się myśl – „A co jeśli z jakichś powodów przyjdzie mi biec jeszcze jedną pętlę? Czy wystarczy mi sił?”
Nie poddawaj się, mówię sobie, daj z siebie wszystko, już za chwilę odpoczniesz!
Ma mnie zmienić Maciek, według wcześniejszych ustaleń.
Dobiegam do strefy zmian, patrzę – Mieczu. Co??? Gdzie Kapitan??
Z jednej strony czuję ulgę, że to już ostatnia runda, a z drugiej…
Po dłuższej chwili zjawia się Maciek – mówię, że Mietek już poleciał i że jednak chciałabym pobiec tę 4tą pętlę. No nie powiem, żeby Kapitan się ucieszył… ;) Z lekkim ociąganiem mówi „No dobra…Ale po Mieczu biegnę ja, a dopiero później Ty”
Odchodzę na bok, żeby odsapnąć ciut.
Podchodzi do mnie biegacz i pyta, jak to się dzieje, że mam tyle mocy. Zaskoczona jestem, bo nie wydaje mi się, żebym jakoś mocno biegała. Odpowiadam, że przecież biegają tu kobiety, nie jestem sama, na co pan odpowiada „Ale ile NIE biega!”. Rozmawiamy chwilę i szykuję się na ostatnią zmianę. Biegacz odgraża się z uśmiechem: „No Kosynier, uważaj!”
Maciek przybiega, zaczyna się moja ostatnia pętla.
Zaczynam, ech, lekko nie jest. Byle nie przegiąć. Pierwsze 500m ciut wolniejsze, żeby zachować siłę na końcówkę – spuchnąć można tu bardzo łatwo. Biegnę, nawracam i z powrotem do punktu zmian. Mijam coraz większy tłum, to ostatnie minuty z 12h sztafety. Atmosfera nie do opisania – warto było się tak zmęczyć, żeby ją poczuć. Biegnę dalej, mijam kapliczkę. Nogi bolą, a tu znów lekko w górę – nie słucham górnika, idę do przodu. Byle do litery „K”. Jest! W końcu! Słyszę, że ktoś biegnie za mną, daję znak, żeby mnie wyprzedził – ja szybciej nie pobiegnę,  a on może poprawić swój wynik. „Żeby to było takie proste!” słyszę zza pleców. A jednak jest :) bo po chwili znika mi z oczu. A już na mecie usłyszę: „Mogłaś nie dać się wyprzedzić. Fajnie się za tobą biegło…”
Nawrotka i lecę jak na skrzydłach. Docieram do kapliczki, nogi niosą, serce niesie, jeszcze trochę i…jest Roman – zmiana.
*******
Zmęczenie. Radość. Łzy i wdzięczność – tak wyglądała moja meta.
*******
Do pokonania schody – po raz który?
Muszę zmyć z siebie pot i kurz. Muszę w końcu się najeść. Muszę odpocząć.
*******
Wieczór, praktycznie noc – rozmowy, niezbyt długie – jesteśmy zmęczeni. Siadam z Kachitą i Kaliszanami. Śmichy-chichy, czas jednak odpocząć. Zwiedzanie kopalni o 7:30, czy uda mi się wstać?
Z emocji nie mogę zasnąć przez ponad godzinę. Budzę się przed 6 rano, po chyba 4h snu. Wstaję, siadamy i jak dnia poprzedniego razem jemy śniadanie. Załapujemy się na zwiedzanie kopalni.
Potem rozdanie nagród, poprzedzone miłym akcentem – każda z pań (a było nas niespełna 30 na 260 uczestników) otrzymuje 3kg pudełko soli do kąpieli.
Kiedy wracam na miejsce, okazuje się że Muszkieterowie też coś dla D’Artagnanki przygotowali – jest mi niezmiernie miło :)
W końcu dekoracja – zajmujemy 20m na 65 drużyn.
Następnego dnia, po interwencji Romana, firma pomiarowa wprowadza korektę – nie uwzględniono jednego okrążenia. Tym sposobem windujemy na miejsce 19-te z takimi indywidualnymi dystansami:
Maciek 18 okrążeń
Ania 16 okrążeń
Mietek 16 okrążeń
Roman 17 okrążeń
co daje razem 162km 790m.
Po dekoracji kierujemy się do wyjścia – pokonujemy schody już po raz ostatni…Czekamy dość długo w kolejce do windy i wychodzimy na zewnątrz. A tam…piękne słońce i wiosenna pogoda :) *******
Powiesz – co to takiego, po kopalni bieganie. A ja odpowiem – niesamowita przygoda. Walka przede wszystkim z samym sobą. Świetna atmosfera. Poczucie wspólnoty. I to nieuchwytne coś, czego nie znajdziesz w biegu na dyszkę.

Za to, że mogłam-mogliśmy tam być – dziękuję :)
A.

Ten wpis został opublikowany w kategorii Administracyjne. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *

*

Możesz użyć następujących tagów oraz atrybutów HTML-a: <a href="" title=""> <abbr title=""> <acronym title=""> <b> <blockquote cite=""> <cite> <code> <del datetime=""> <em> <i> <q cite=""> <strike> <strong>