12h Bieg Sztafetowy w Bochni

Co można robić w kopalni soli, 200 metrów pod ziemią? Słyszałem, że na przykład w kopalni soli w Bochni, ludzie masowo zjeżdżają pod ziemię w celach zdrowotnych. Słyszałem też, że w tym samym miejscu, raz do roku zjeżdża się śmietanka polskich biegaczy. W jakim celu? Celem jest bieg, bez przerwy, przez równo 12 godzin i walka o tytuł najlepszej drużyny, która w ciągu wspomnianego czasu pokona jak najwięcej okrążeń o długości 2420 metrów. I to już ze zdrowiem ma niewiele wspólnego. Ale nic to… Grunt, że pod tym gruntem dzieje się wszystko to, co w bieganiu kocham(y) najbardziej – rywalizacja, walka z samym sobą, przygoda i radość z biegu. I co najważniejsze, człowiek ma okazję naprawdę odciąć się od rzeczywistości, która nas odciąga od prawdziwego życia. Co to oznacza? Tylko tyle, że na czas biegu człowiek jest odcięty od telefonu, Internetu i innych zdobyczy technologii. Dla mnie to był prawdziwy detoks…

Piątek.

Godzina 19:30. Dopiero wyjeżdżamy z Warszawy. Kapitanem pokładu 21-letniego Mercedesa jestem ja (stan techniczny zabytkowy, Niemiec płakał jak sprzedawał, ale uprzedzam, że ja nie sprzedam), a tuż obok mnie siedzi mój zawodnik, a jednocześnie kolega z drużyny Piotr Cypryański. Po kilkunastu minutach jazdy, do naszej załogi dołącza dwójka nieznajomych, których poznaliśmy przez blablacar.pl*. Blablacar.pl* to taki śmieszny serwis, dzięki któremu możesz oszczędzić sporo pieniędzy na przejazdach. Pomijając korzyści materialne, serwis skupia wokół siebie społeczność ludzi, którzy na czole mają wypisane „przygoda“. A życie lubi takich ludzi… A ja lubię życie, dlatego nie mogliśmy przepuścić takiej okazji.

Co roku organizatorzy borykają się z problemem bogactwa – chętnych jest więcej niż miejsc. Średnio na jedno miejsce zgłasza się sześć drużyn z całej Polski (i nie tylko). O tym kto wystartuje w biegu decyduje losowanie. Zapewniony start mają jedynie tylko Ci, którzy w ostatniej edycji biegu uplasowali się w pierwszej dziesiątce.

Czego chcieć więcej? Jedziemy!

12 godzinny bieg sztafetowy Bochni jest wyjątkowy nie tylko ze względu na dystans, który trzeba pokonać. Startując w biegu jesteś niejako uwięziony pod ziemią przez ponad 36 godzin. Dlaczego? Już biegnę z wyjaśnieniami.

Start biegu odbywa się zawsze w sobotę, w godzinach przedpołudniowych (zazwyczaj jest to godzina 10:00). Ze względów organizacyjnych i sportowych, biegacze zjeżdżają do Bochni, już dzień wcześniej żeby w spokoju nabrać sił przed startem i poczuć klimat biegu. A ten jest faktycznie nieziemski… Już sam fakt, zjeżdżania w dół, przez parę minut, w ciasnej, ciemnej kopalnianej windzie daje niezłego kopa dla wyobraźni. Później jest już nieco raźniej. Winda się zatrzymuje, a drzwi otwiera znudzony, ale radosny Pan Górnik, który wskazuje dalszą drogę. A ta jak się łatwo domyśleć, wiedzie przez kopalniane tunele.

W powietrzu unosi się atmosfera zagadkowości, a powietrze jest dziwnie odżywcze. W każdym razie od samego wyjścia z windy, człowiek czuje na plecach przyjemne dreszcze. Dalej wszystko wygląda prawie tak samo jak na zdjęciu – ogromna przestrzeń, przypominająca halę sportową, która jest w stanie otulić setki zmęczonych ciał. Jestem ciekawy, co Wam przypomina duże pomieszczenie z dziesiątką łóżek zrobionych z drewnianych bali? Chyba wiem bez zgadywania, tak czy inaczej to tylko Wasze wyobrażenia. W środku jest naprawdę miło, a już na pewno niecodziennie. Nowe doświadczenia zawsze w cenie!

Trochę się rozpisałem o samej atmosferze biegu, ale chciałbym jeszcze na chwilę wrócić do pokładu Mercedesa i nieznajomych podróżnych, którzy są ważną częścią tej przygody. Otóż podróżni uratowali nam życie i pokazali kawałek swojego pięknego świata. A wszystko zaczęło się od tego, że wraz z moim kumplem z drużyny nie mieliśmy gdzie przenocować (żeby zjechać do kopalni jeszcze w piątek, trzeba się wyrobić przed 23:30, a my na to nie mieliśmy najmniejszych szans. Mercedes pomimo swojego piękna pod maską woli nie łamać przepisów). Zapytaliśmy zatem naszych współpasażerów z Krakowa, gdzie najlepiej się zatrzymać, żeby było miło, tanio i bez niespodziewanych przygód. Ku naszemu zaskoczeniu, nieznajomi od razu zaproponowali nam nocleg u siebie i przyjęli nas z wzorową polską gościnnością (obyło się bez wódki). A potem już się zaczęło się dziać samo… Okazało się, że Mariusz jest byłym biegaczem (rekord życiowy na 800m – 1’53”) i niecały tydzień temu wrócił do  Polski, po… rocznym pobycie w Nowej Zelandii. Nieźle! I pomyśleć, że to wszystko mogłoby nas ominąć… PRZYGODA!

Po doskonałym śniadaniu, przejrzeniu zdjęć z Nowej Zelandii i szczerej podzięce za nocleg, pojechaliśmy już bezpośrednio do Bochni. To miał być nasz drugi start w tej imprezie, co być może nie wzbudzało takiego samego wylewu adrenaliny jak za pierwszym razem, ale w sercu zawsze robi się cieplej, gdy wiesz, że już dosłownie za parę chwil zostaniesz wrzucony do wody, którą oddychasz.

200 metrów pod ziemią świat jest inny. Sterylne powietrze, cisza, brak światła i świadomość, że jesteś odcięty od świata. Już samo to jest niesamowitym doświadczeniem nie tylko z perspektywy uczestnika biegu. Nie ma się jednak czym podniecać… Do startu pozostały niespełna dwie godziny, a do tego czasu trzeba zachować jak najwięcej sił. Trzeba pamiętać, że w tym biegu odpowiadasz nie tylko za siebie, ale za całą drużynę. W tamtym roku wylądowaliśmy tuż poza podium, a w tym mamy zdecydowanie silniejszy skład, a co najważniejsze, doświadczenie w nogach. Każdy z nas czuje, że przy odpowiedniej strategii jesteśmy w stanie powalczyć o podium. Przed nami długa droga…

Co najlepsze, każda drużyna ma swoją, unikalną strategię. Główna zasada jest taka, że spośród czterech zawodników z drużyny, tylko jeden może być na trasie. W tamtym roku biegaliśmy dwójkami co trzy godziny (a w dwójce zmienialiśmy się co okrążenie), w tym taka strategia nie przynosiła oczekiwanych rezultatów, dlatego mniej więcej w połowie wyścigu musieliśmy zaryzykować i coś zmienić. W przeciwnym wypadku, ponownie bylibyśmy skazani na miejsce poza podium. Pomimo tego, że Bochni biegnie się 12 godzin, to nie ma zbyt wiele czasu na zastanawianie się. Jeśli Twoja drużyna ma zamiar ukończyć bieg z dobrym wynikiem, to trzeba reagować natychmiast. W bieganiu jak w życiu… jeśli w odpowiednim momencie nie podejmiesz zdecydowanych kroków, to zapomnij o sięgnięciu po swoje.

Zapytacie, jak wygląda sam bieg? Nie jest łatwo, ale po kilku okrążeniach człowiekowi przestają już przeszkadzać wąskie korytarze, unoszący się w powietrzu delikatny pył, zakręty czy mijanie się z innymi często o długość włosa. Po mniej więcej 10 okrążeniach w głowie włącza się tryb robota, który biegnie po raz kolejny swoją rundę. I muszę przyznać, że jest w tym coś urokliwego, gdy mijasz co chwila znajome twarze, a Twojemu wysiłkowi przez cały czas towarzyszy dobra muzyka. Po 15 okrążeniu zaczynają się robić schody, a po 17 już nie bardzo wiesz jak się nazywasz i tylko marzysz o zakończeniu.

Bez odpowiedniej strategii nawadniania i odżywiania, nawet nie ma co myśleć o walce do ostatnich minut. Przy tego typu wysiłku albo to zaplanujesz albo zaliczysz ścianę. Zdecydowanie polecam to pierwsze.

Po 19 okrążeniu nawet i najlepsze żele nie pomogą. Jedynym środkiem uśmierzającym są głupie miny i płacz. Nic więcej już się nie da zrobić…

I tak przez całe 12 godzin. Z początkiem do wysiłku motywujesz siebie i swoją drużynę, a potem sił ledwo wystarcza Ci, by dopingować samego siebie. Przyznam się szczerze, że najtrudniejsze momenty przychodziły nie w trakcie samego biegu, ale w przerwie między kolejnymi rundkami… Po prostu wyobraź sobie sytuację, w której przez niecałe 2.5km biegniesz na ostatnim tchu w średnim tempie 3’40”/km, a potem padasz na koc z myślą, że za 27 minut (bo tyle właśnie średnio trwała przerwa do mojego kolejnego biegu) musisz wstać ponownie, by walczyć o utrzymanie pozycji i dobry czas w tych ostatnich minutach biegu…

Jednak mimo wszystko czasami warto jest zacisnąć zęby, by móc cieszyć się miejscem na podium…

Zawodów  Bochni nie da się opisać. To trzeba po prostu przeżyć, a najlepiej przebiec. Organizatorom udało się stworzyć niesamowitą atmosferę biegu ponad 200 metrów pod ziemią, a to wszystko przy udziale wielu znakomitości biegowych z polskiego i nie tylko polskiego podwórka.

Dlatego dziękuję za dobrą zabawę i do zobaczenia za rok!

Pozdrowienia dla KB Kosynier Września!

relacjonował Mateusz Jasiński

treningbiegacza.pl

Ten wpis został opublikowany w kategorii Administracyjne, Relacja, Zawody. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *

*

Możesz użyć następujących tagów oraz atrybutów HTML-a: <a href="" title=""> <abbr title=""> <acronym title=""> <b> <blockquote cite=""> <cite> <code> <del datetime=""> <em> <i> <q cite=""> <strike> <strong>