Maraton Du Medoc

Maraton Du Medoc – najdłuższy maraton na świecie.

Nie bez powodu organizatorzy tak się reklamują. Ale do tego dojdziemy.

W piątek przylecieliśmy na lotnisko w Bordeaux i pogoda nas trochę zaskoczyła. Jeszcze w czwartek 32 stopnie a tu 18 stopni  i deszcz. Jednak w dniu biegu idealnie: 15 stopni, sucho ale pochmurnie. Bogowie nam sprzyjają. Ale najtrudniejsze dopiero przed nami. Cały bieg odbywa się francuskimi winnicami w rejonie Akwitanii w departamencie Żyronda słynącym w całym świecie z wyśmienitego wina.

Początek, odebranie pakietów na Expo. Hala sportowa, na zewnątrz mnóstwo namiotów z gadżetami, art. sportowymi itd..  Wszyscy szczęśliwi, brak skupienia na twarzach jakby wszyscy szykowali się na zabawę a nie maraton. W kolejce za nami w śmiesznych pluszowych czapeczkach grupa Japończyków z Tokio. Wystarczyły miłe uśmiechy i już kontakt nawiązany. Zdjęcia, „wywiady w zakładach pracy” i zaproszenie na przyszły rok na maraton w Tokio :)

Kapela grała a my powoli się nakręcaliśmy bez świadomości, że przed nami maraton życia. Wyjątkowość tego biegu jest wielopłaszczyznowa. Między innymi fakt przebierania się w różne postacie. W tym roku tematem było science-fiction.

Jak zwykle nocka słaba. Pobudka i ruszamy na start. Czym bliżej celu tym robiło się dziwniej, jakby naszą planetę opanowali obcy. Dopiero, gdy założyliśmy stroje szalonych ufoludków poczuliśmy się swojo. Na Ziemie przyleciały całe grupy przedstawicieli poszczególnych planet. Jak na Francję przystało najliczniej reprezentowaną grupą byli kosmici znani z filmu „Kapuśniaczek” Louisa de Funès. Fantastyczne istoty o bardzo prostym języku, z którymi natychmiast nawiązaliśmy kontakt. Prostota języka, z którego płynęła przyjaźń i pokój stał się swoistym międzygalaktycznym esperanto. W kolejce czekali Supermani, Batmani, Elfy, mnóstwo postaci z Gwiezdnych Wojen z Lordem Darth Vaderem, księżniczką Leia, Lukem Skywalkerem czy nawet Chewbaccą. Miałem wrażenie, że przylecieli wszyscy łącznie z Na’vi z Avatara i Facetami w Czerni ze stworami, niezliczona liczba zielonych, czerwonych, niebieskich ludzików nie zapominając o Teletubisiach.

Po akrobacjach ślicznych kosmitek, unoszonych nad naszymi głowami przez ogromne kule powietrzne,

w okrzykach radości i aplauzie ruszyliśmy na trasę. Samym biegiem cieszyliśmy się niedługo. Pierwszy kilometr – pierwszy punkt żywieniowy. Organizatorzy zapewnili ich aż 52, a mieszkańcy dołożyli jeszcze kilkanaście. Na każdym można było spotkać wszystko, co na maratonie się spotyka: woda, izo, cukier w kostkach, banany, pomarańcze, czekoladę. Ale w maratonie  Du Medoc nigdzie nie mogło zabraknąć wina. Założenia przed biegiem były proste: dobiec do mety, dobrze się bawić i zacząć pić wino nie wcześniej jak po 30-tym kilometrze. Pierwsze dwa punkty nam wyszły, ale z ostatnim wytrzymaliśmy do 4 km. No i się zaczęło..….:)

Jak przystało na prawdziwych Słowian przyjmowaliśmy gościnę wszystkich i wszędzie. Pierwsze 10 km zweryfikowało solidność strojów bo już tu i  tam leżały czułki, okulary i części strojów. Większość punktów żywieniowych znajdowała się w na terenie posiadłości poszczególnych Château. Każda z nich starała się wyróżnić nie tylko winem ale i posiłkami. Można było spróbować bagietki z szynką i różnorodnym pysznym francuskim serem, chleba ze smalcem, duże ilości winogrona, pomarańczy czy chipsów. Próbowaliśmy wszystkiego zapijając oczywiście winem i winem a potem znowu winem.

Po każdym kolejnym kilometrze były już coraz to dłuższe przerwy, głośniejsze rozmowy (oczywiście w języku esperanto międzygalaktycznego)  i tańce. Kapele grały dość zróżnicowaną muzykę. Na około 17 km dość ostry rock. Po jadle i winie ruszyliśmy na scenę. Jakby ktoś nagrał i zrobił z tego film, to można by było go zatytułować „Rzeź niewiniątek” ale puszczenie go w zwolnionym tempie zagwarantowałoby nagrodę Złotej Palmy w Cannes. A propos Cannes;  tam kiedyś też dobiegniemy :)

Niestety, biec należy dalej. Bardzo szybko pojawiły się pierwsze wątpliwości co do jego ukończenia. Wątroba krzyczy!!, zdrowy rozsądek krzyczy!!!! – Grzenio – nie damy rady!!!. Po krótkim przemyśleniu postanawiam zrezygnować z jedzenia, ale ja nie wielbłąd – pić muszę. Po 400 metrach kolejny punkt żywieniowy. Już z daleka widzę piękne kosmitki trzymające w jednej ręce kieliszek wina  a w pudełku w którym były słusznej długości i grubości gorące i posolone frytki. Tak, frytki.!!! Za 600 metrów kolejny punkt oczywiście z winem i mini kanapeczkami z pasztecikiem z gęsich wątróbek. Już nic więcej sobie nie obiecywałem.

Około 25 km tworzy się już niezła grupka biegnących w tym samym tempie, gdzie nie stronimy od napoi czy jadła. Jest wśród nas między innymi Philippe – francuz przebrany za jakiegoś bliżej nieokreślonego stwora, który był naszym wodzirejem. Jego okrzyki podnosiły z miejsc kibiców których allez, allez, allez słyszeliśmy przez cała trasę . W grupie mieliśmy 5 batmanek, 2 elfy, 2 gejsze, jedną  Kapitan Ameryka, 2 francuzów jako kosmiczne kobiety, drużyna wojowniczych żółwi Ninja, 3 żaby i jeden kosmita z Kosyniera. Grupa z czasem rosła w siłę o kolejnych „wytrawnych” biegaczy i smakoszy wina.

Czekałem ze zniecierpliwieniem na 32 km. Jest to moment gdzie dosłownie książkowo baterie mi się kończą a końcówkę pokonuję na sokach z włosów i paznokci.  Pełen obaw mijam punkt krytyczny i nic. Biegnę dalej w jakiejś dziwnej ciszy. Nóżkami przebieram, wątroba przestała krzyczeć, zdrowy rozsądek zamilkł. Postanawiam wykorzystać sytuację i ruszam jak młody bóg do następnego punktu żywieniowego.  Po drodze spotykam jedną ze znajomych gejsz, która przechodziła kryzys. Oczywiście, my ufoludki pomagamy sobie. Podbiegam, gejsza łapie mnie za czułka na głowie i po chwili słyszę „Power is back”. Słowa te nabierają nowego wymiaru.

37 km przy kolejnym punkcie dość tłoczno. Niemożliwe, wodę rzucili? Niestety nie tym razem. Świeże ostrygi, cytryna i białe wino. Allez, allez, allez czemu nie. To wszystko przy muzyce techno. Długo tam zabawiłem.

Niecałe 38 km krwista wołowina pokrojona w malutkie kawałeczki. Dość szybko się wychładzała dlatego szału kulinarnego nie było. Z tym, że do tego były podawane chipsy. Inni jedli i ja spróbowałem. Allez, allez, allez czemu nie. Wyjątkowy smak.

Czym bliżej mety tym ilość punktów większa. Na kolejnym punkcie przechodzę szkolenie z picia wina. Trochę późno ale na naukę nigdy za późno.  Podbiegam, zjadam pomarańczę wypijam kolejno kubeczek czerwonego wina, następnie różowego i białego. Na końcu stołu stoi jakiś zielony stwór, który kiwa głową, że to nie tak się robi. Zaczynamy od początku.  Allez, allez, allez czemu nie. Bierzemy winogrono i kawałek żółtego sera i pijemy czerwone. Do różowego taka sama procedura i do białego taka sama. Parę miłych słów, uściski i biegnę dalej.

Około 40 km, na środku drogi stoi starszy Pan z dużym lustrem w ręku. Można się przejrzeć, poprawić strój czy makijaż przed metą. Parę metrów dalej następny przystanek. Grupa kobiet która na policzkach biegaczy malowała narodowe barwy. Na pytanie z jakiego jestem kraju, wysoko podniosłem głowę i dumnie wypowiedziałem POLOGNE.  Żaden izotonik nie da takiego power-a jak narodowa flaga. Czułem się jak koń, który czeka w kojcu przed startem. Kula poszła w górę, a ja pognałem do następnego punktu żywieniowego. A tu, grupa przesympatycznych Marsjanek wydających lody śmietankowo-czekoladowe. Moje ulubione.

Przyszedł czas na finish. Ostatnie kilkadziesiąt metrów, to bieg po czerwonym dywanie wzdłuż którego na ustawionych trybunach aż wrzało od doppingu kibiców.

Na mecie: medal, plecak, czerwony plastikowy kubek na smyczy i oczywiście butelka wina. Po wyjściu ze strefy mety, kolejna strefa dla uczestników biegu. W postawionym obok namiocie na kilka tysięcy osób  ponownie jadło, napoje i muzyka. I tu niepozorny plastikowy kubek staje się przepustką do dalszej konsumpcji. Jedno piwo kosztuje jeden uśmiech, wino tyle samo.

Widziałem mnóstwo uśmiechniętych twarzy. Cała galaktyka spotkała się na Ziemi i kosztowała tego co najlepsze w tym regionie.

Może na tym należałoby skończyć, gdyby nie fakt, że dnia następnego zaplanowano 10 km przejście po winnicach połączone z degustacją wina. Sporo osób skorzystało z tej możliwości. Wyglądali trochę inaczej jak poprzedniego dnia ale to oni, Philippe i inni. Była zabawa no i się działo i znowu nocy było mało. Allez, allez, allez czemu nie.

„….każdy bieg jest inny każdy ma swoją historię…..”

Komentował Grzegorz R.

 

 

Ten wpis został opublikowany w kategorii Relacja, Zawody. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Jedna odpowiedź na „Maraton Du Medoc

  1. Przemo73 pisze:

    Grzegorz wspaniała relacja, uśmiałem się do łez i po tylu punktach żywieniowych i wspaniałych napojach taki dobry czas :)

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *

*

Możesz użyć następujących tagów oraz atrybutów HTML-a: <a href="" title=""> <abbr title=""> <acronym title=""> <b> <blockquote cite=""> <cite> <code> <del datetime=""> <em> <i> <q cite=""> <strike> <strong>